Szczęsny Wroński
POTWÓR NIE OPISANY
Dziennik podróży wewnętrznej


11.10.1992

     Głodowanie nie jest dla mnie proste. Głód wywołuje zawsze u mnie agresję zmierzającą do nasycenia się za wszelką cenę. Wtedy "spożywając" tak głęboko utożsamiałem się z jedzeniem, że cały świat wokół mnie przestaje jakby istnieć. Pamiętam sytuację, kiedy z przyjaciółmi z teatru, po całodziennej intensywnej próbie, dorwaliśmy się w końcu do żarcia. Tak zatopiłem się w tym pochłanianiu, że w pewnej chwili dostrzegłem ich szturchających się ramionami i wymieniających porozumiewawcze spojrzenia. Ten moment zapamiętałem jak przebudzenie z głębokiego snu. Moje zaangażowanie jedzeniem było tak ogromne, że cały stałem się jedzeniem jak pies ogryzający z pasją kość. Ten mój odjazd był tak wyraźny, że spowodował ich żartobliwe komentarze. Spytałem Krzysztofa czy to źle, że popadłem w taki trans jedzenia. Nic nie odpowiedział uśmiechając się jedynie tajemniczo.

      Powrócę jednak do mojego wczorajszego głodu. Po raz pierwszy w życiu był to chyba głód świadomy. Z pokorą oddałem moje ciało temu głodowi. Nigdy dobrze nie znosiłem głodu, a więc było to dla mnie wyjątkowo trudne. Przyznam, że przy podejmowaniu decyzji o tej maleńkiej głodóweczce częściowo tylko wierzyłem w jej sukces.

      Ostatnio mam trochę kłopotów z moim synem Piotrkiem. Modliłem się więc do mojego mistrza duchowego, by wspomógł moje dziecko. W modlitwie-medytacji dobijałem jakiegoś dziwnego targu ofiarowując mu w zamian mój głód. Ponieważ traktuję Go poważnie, a jest Nim sam Jezus z Nazaretu, zadrżałem w pewnej chwili na myśl, że mógłbym tej obietnicy nie spełnić. Jednak słowo się rzekło, przystąpiłem więc do głodowania.

      Już wczesnym popołudniem głód zaczął wyłazić ze mnie. Objawiał się ślinotokiem, nieprzyjemnym napięciem w szczękach, jamie ustnej i żołądku. Czasem było to tak silne, że odczuwałem to wręcz jako ból fizyczny. Wtedy zapytywałem siebie, kim jest to "ja", które cierpi. Pytałem też czy to moje "ja" rzeczywiście potrzebuje w tej chwili fizycznego pokarmu. Wówczas znikało napięcie, stawałem się bardziej otwarty, patrzyłem jakby z zewnątrz na te wszystkie skurcze żołądka, porywy łaknienia; pojawiające się wieczorem bóle serca i stany podobne do zbliżającego się omdlenia. Przed snem medytowałem i modliłem się bardzo żarliwie. Ta noc, po raz pierwszy od kilkunastu lat była prawdziwie spokojna, pełna harmonii i sączącej się zewsząd ciszy. Coś mi się chyba śniło, a doznania związane z tą moją nocną aktywnością były niezwykle łagodne i niosące radość. Lecz, gdy się obudziłem, czułem się bardzo źle, jakby za chwilę miał zemdleć. Byłem straszliwie słaby, drżały mi nogi - głód wibrował we mnie niepokojąco, chociaż z drugiej strony odczuwałem radość i siłę napływające skądś do mnie. Mój codzienny trening trwał znacznie dłużej i był o wiele bardziej intensywny, choć na początku z trudnością radziłem sobie z "rozlatującym się" ciałem. W miarę ćwiczenia wypełniała mnie pewność i świadomość osadzenia na czymś, co w istocie niesie.

      Sam kontakt z Mistrzem był bardzo krótki, lecz nieprawdopodobnie silny. Wtedy zrodziła się we mnie wątpliwość, czy należy o tym pisać. Sprawiła to obawa, że gdy ktoś to kiedyś przeczyta, to uzna mnie za nawiedzonego bufona. Niech mnie więc uznaje, gdy taka jego wola, ja potrzebuję jednak realnej pomocy Mistrza. Widocznym symptomem takiego wsparcia jest łagodna radość z tego, że prostu jestem. Wtedy każda odzyskana chwila staje się nowo odkrytym skarbem. Lekko i cicho celebrujemy nasze istnienie i pojawia się w nas przekonanie o oczekującym happy end, którego zwiastunem jest... śmierć. Wtedy wypełnia nas błogi spokój i serce otwiera się bez lęku na otaczający nas "groźny" świat. Stopniowo zdajemy się rozumieć, że nasza pozycja tutaj jest w istocie niezagrożona, że żaden początek ani koniec w istocie nie istnieje. Czuję to wszystko w tej chwili. Chyba to mój głód obudził we mnie potrzebę dokonania w sobie istotnych przemian, które umożliwiłyby pełniejsze wniknięcie w siebie. I wzbiera we mnie ogromna siła istnienia. Chciałbym śpiewać, tańczyć. Jak rodzący się aktor własnej obecności chciałbym zagrać wobec was rytuał mojej przemiany. Coraz bardziej staje się dla mnie jasne, że najistotniejszy trud istnienia powinien zawierać się w nieustającym treningu umierania i odnowy, by siła tego ostatecznego, a nadchodzącego nieuchronnie procesu nie powaliła nas, nieprzygotowanych, z nóg. Byle nie dać się zepchnąć w przepaść, z której nie ma odwołania.

      Na śniadanie zjadłem dwie kromki chleba, które mój głód pożarł ze szczętem i domaga się nowej porcji. Uśmiecham się do niego jak wtedy do mnie Krzysztof, lecz nie ma kogo szturchnąć w ramię. Głód-potwór przestał już być groźny, bo wiem że to tylko zwykły mechanizm chronicznego nienasycenia i potrzeby nieustannego potwierdzania własnej obecności w rytuale mniejszego lub większego żarcia. Te dwie poranne kromki zjadłem z wielkim spokojem, bez żadnych oznak niecierpliwości i żarłoczności. Każdy wolno przeżuty kęs napełniał mnie energią i, jeszcze w trakcie jedzenia, poczułem delikatne wibracje - jakby ktoś do pustego nieruchomego naczynia wlewał łagodnie strumień ożywczej wody. Odnosiłem wrażenie, że wraz z moim oddechem i poprzez moje ciało wnikają we mnie jakieś nowe, subtelne pokarmy, które sprawiają że uczestniczę w tajemniczym misterium przemiany. W tej samej chwili, razem ze mną przemianie ulega cały wszechświat.

      Z kuchni dochodzi zapach smażonej ryby. Jest we mnie tyle światła, że nie odczuwam potrzeby jedzenia. Jednak żołądek kurczy się mechanicznie i zaczyna boleć z głodu. Oczami wyobraźni widzę siebie siedzącego za stołem jak zgniatam zębami smakowite chrupiące kęsy. Myślę, że co najmniej połowę naszego chleba powszedniego przyjmujemy w ten właśnie sposób. Nie z potrzeby autentycznego głodu, lecz jako namiastkę zrobienia z sobą czegoś konkretnego. Stąd nasz nieustanny niepokój, gdy przetrawiony zostanie pokarm w naszych kiszkach i zagrają nam marsza.

      A gdy ta chwila okaże się ostatnią i nasze organy trawienne odmówią posłuszeństwa?!

      Cóż wówczas nasyci nasz prawdziwy głód?