Szczęsny Wroński
MOJE ŻYCIE Z PUSIĄ W TLE
(fragmenty dziennika eseistycznego)


22.10.04

     Zawsze działy się ze mną rzeczy dziwne związane z poczuciem własności. Jak sięgam pamięcią,  jeśli posiadałem coś cennego, pojawiała się we silna potrzeba pozbycia się tego raz na zawsze. Na przykład, idąc przez most na rzece walczyłem z pokusą wyrzucenia, dokumentów, pieniędzy, kluczy od mieszkania, biletu do kina, książki. Słowem, to wszystko co stanowiło dla mnie wartość, jakby dopraszało się o anihilację, podróż w niebyt. Czasami pokusa była tak silna, że zniszczyłem na przykład indeks, co stało się jedną z przyczyn porzucenia studiów prawniczych na UJ. Gdy zakochałem się w jakiejś dziewczynie,  to w pierwszym odruchu chciałem ją udusić.

     Dlatego żyłem w nieustannym strachu, że mogę zgubić dokumenty, kluczyki od samochodu, pieniądze; zapomnieć zamknąć mieszkanie i obsesyjnie kontrolowałem czy wszystko mam na miejscu. Kiedyś, dla wyrażenia dezaprobaty, że nie mogę czegoś ważnego znaleźć, omal nie wyskoczyłem z balkonu, ale w ostatniej chwili zauważyłem, że nie mieszkam już na parterze, ale na pierwszym piętrze i to mnie ostudziło.

     Ostatnio moja obsesja nasiliła się do tego stopnia, że postanowiłem zrobić coś; żeby raz na zawsze uwolnić się od tej ohydy. Nic nikomu nie mówiąc, ubrałem mój najlepszy garnitur, krawat, dyplomatkę i ruszyłem do restauracji mieszczącej się  w piwnicach, w centrum miasta. Nazywała się "Mastodont", nie wiem skąd wzięli właściciele tę nazwę, ale takie prehistoryczne korzenie pasowały do moich zamierzeń. Kiedyś zachwycił mnie jej niepowtarzalny, pełen półcieni klimat, delikatna muzyczka sącząca się ze wszystkich stron. A sala o ścianach i suficie z prostokątnych luster sprawiała wrażenie labiryntu. Gdy wszedłeś, choćby tam nikogo nie było, wydawało ci się, że jesteś w niekończącej się przestrzeni i zewsząd spoglądają na ciebie ludzkie oczy. A gdy zjawiał się jakiś gość, to jakby tłum rozpraszał się na wszystkie strony i zajmował miejsca.

     Zasiadłem na wygodnej kanapie, zamówiłem wściekłego psa i sącząc wolno, oczekiwałem na rozwój wypadków. Po kilkunastu minutach, weszła jakaś para, to znaczy nieskończenie wiele par; ona zawiesiła płaszcz, on kurtkę na wieszaku - wszystkie siadły na przeciwległej kanapie i zapatrzone w siebie szeptały, dotykały się dyskretnie koniuszkami palców, muśnięciami grzbietów dłoni, kolanami stopami, pod stołem nad stołem - ich zwielokrotnione ciała z ogromną siłą parły ku siebie. Jak dwie pająko-muchy czy mucho-pająki o nieskończonej ilości odnóży oplątywały się niewidoczna siecią, żeby od siebie nie uciec - o twarzach wykrzywionych w słodko-drapieżnym uśmiechu, skupionych na sobie. Oczarowany ich transem podniosłem się z kanapy, zawiesiłem na jego kurtce mój  płaszcz i zostawiając na stoliku niedopitego drinka wyszedłem do toalety.

     Na czoło wystąpiły mi kłujące krople potu, bo narastało we mnie, że przekonanie, że zaraz muszę to zrobić. Starannie zamknąłem drzwi i ruszyłem w stronę labiryntu. Nic się tutaj nie zmieniło. Mój drink stał tam, gdzie stał, w lustrach pomiędzy drinkami, a oni migdalili się do siebie setkami rąk, nóg, języków, rozbieganych błyszczących oczu i zwierających się i rozwierających szczęk. Czułem się trochę nieswojo, gdy podchodziłem do ich stolika a raczej do wieszaka, gdzie przed chwilą namacałem w wewnętrznej kieszeni jego kurtki telefon komórkowy i portfel. Zdejmując płaszcz udało mi się bez trudności przerzucić łup do kieszeni dyplomatki. Spojrzałem jeszcze na nich, wciąż trwali w przedziwnym letargu jak pająki przed skokiem na muchę. Lecz kto kim by w tej grze i czy oni to wiedzieli?

     Kiedy otworzyłem drzwi mojego mieszkania, naparzyłem sobie kawy i zasiadłem w fotelu przed telewizorem poczułem rozpierająca mnie dumę u satysfakcję. Teraz dopiero pojąłem szczęście Napoleona podbijającego Europę. Na takie wielkie akcje to mnie jeszcze nie stać, ale przecież maleńkie przywłaszczonka, to też coś. Z wielu takich radostek można zbudować całkiem pokaźną radość.

     Najważniejsze, że jak ręką odjąć ustąpiły moje lęki o obsesje związane z posiadaniem przedmiotów. Poczułem się tak błogo jak upojone matczynym mlekiem  niemowlę.  Od tego dnia już się nie boję, bo wiem, że  gdy mi coś zginie, to mogę coś sobie odebrać.

     Niechże ktoś zawsze cieszy się z posiadania rzeczy, które przyznasz, moja droga ofiaro, przysparzają tak wiele kłopotu, że najwyższy czas je po prostu zbagatelizować.