Szczęsny Wroński
MOJE ŻYCIE Z PUSIĄ W TLE
(fragmenty dziennika eseistycznego)


16.10.04

     Powiada się, że choroba ciała jest subtelnym procesem leczenia duszy. Wychodząc z tego założenia należałoby traktować każdą przypadłość ciała jako wyraz dobrodziejstwa losu. Przecież dusza, duch i powrót do wieczności to sprawa priorytetowa. Oczywiście najbardziej należałoby docenić choroby śmiertelne. Zatem dla człowieka myślącego na serio o własnym rozwoju taki rak, aids, dżuma, trąd to nie byle jaka gratka -cierpienie, które należy przyjąć z godnością i nadzieją. Zrobiłem tę skromną uwagę mojej znajomej cierpiącej na raka, bo nie zauważyłem u niej radości z tego powodu, ale od tego czasu unika mnie i na mój widok przechodzi na drugą stronę ulicy. Zacząłem się zastanawiać, czy w naukach ezoterycznych chodzi nie  o chorobę bliźniego, ale jej uzdrawiające dla otoczenia działanie. Tak stało się w przypadku grypy mojej Basieński, kiedy z łoża małżeńskiego wylądowałem na Tybecie, tak nazwanym pokoju-bibliotece, gdzie od lat pracuję się niekoniecznie twórczo. Czułem się bardzo nieswojo rozkładając materac na podłodze. Drażniła mnie cisza, brak telewizora, do którego wbrew mojej naturze zdążyłem się już przyzwyczaić, jednak mimo tych przeciwności  zapadłem natychmiast sen.

     Obudziłem się rano jak w obcym, nieznanym świecie. Po lewej stronie,  jak okiem sięgnąć, półki z kolorowymi grzbietami książek. Przede mną okno zasłonięte szarą firanką. Na parapecie czarny telefon-fax Panasonic, o którym pisałem w moim "Poemacie". W narożniku przeciwległej ściany dzwonki rurowe, jakieś plakietki, Matka Boska z Dzieciątkiem z rosyjskim napisem "Da ljubit` drug druga", stojąca na biurku lampka, tuż nad nią na półce metalowy garnuszek a w nim nożyczki, długopisy, ołówki, flamastry; dalej wzrok mój zahaczył  o stary aparat fotograficzny z przylegającym do niego wielkim czerwono-białym sercem, obok  dwa nowoczesne obrazki za szkłem; w jednym na czerwonym tle miniaturka wódki "Żytniej" w czarnym napisem w razie "potrzeby stłuc szybkę" i bliźniacze dziełko z prezerwatywą w białym, kwadratowym opakowaniu. A na przeciwległej ścianie znowu książki, jeszcze jeden telefon, gołe płyty CD na kupie, rozrzucone bezładnie dyskietki, opakowanie po żarówce, lampa naftowa, czaszka leżąca na książce, portret Marianny Bocian w czarnym kapeluszu z lufką. Dalej w rogu szafa, na niej segregatory, stary monitor i jeszcze wiele innych rzeczy, które omiatam wzrokiem - patrząc w górę, na drzwiach, zwisają w pokrowcach moje kostiumy teatralne: "Lekcja",  "Dżuma",  "Antygona w Nowym Jorku", "Król Edyp". Wyżej nad drzwiami dostrzegam kątem oka miedzioryt: "Ostatnią wieczerzę" i drewniany Pański Krzyż. Odchylam głowę jeszcze bardziej a tam baba jaga na miotle, gliniane dzwoneczki w ludowe wzorki, szkic głowy mojego syna Piotra, właściciela większości inwentaryzowanych przeze mnie skarbów. I tutaj potrzebne jest wyjaśnienie - tego pokoju odstąpiłem mu w okresie jego dojrzewania a on jak to w życiu bywa, w swoim czasie dorósł i pokój opuścił... I widzę zawieszoną na ścianie zagraniczną tablicę rejestracyjną CO-125A, a po lewej stronie zwieszające się z półki, wielkie hermafrodytyczne naczynie z agawy, w tle buddyjski różaniec, we wnęce pod pólkami pluszowy miś, towarzysz dziecinnych zabaw mojego Piotrka i gdziekolwiek spojrzę dostrzegam wciąż nowe rzeczy, uf... To "uf" zawiesiłem tak sobie formalnie, ale zadziałało - przestałem się rozglądać. I nie stąd ni zowąd zrodziła się we mnie wizja, być nieco extrawagancka.

     O, mój Boże, mieć taki pokój, w którym nie ma kompletnie niczego. Tylko szare ściany, szary sufit, szara podłoga. I ubrać się w szary kostium, wystające części ciała pomalować na szaro, siąść na szarym dywanie i...