Szczęsny Wroński
MOJE ŻYCIE Z PUSIĄ W TLE
(fragmenty dziennika eseistycznego)


24.08.04

     Czasem mam wrażenie, że jestem tutaj zupełnie przypadkowo. Ciało, w którym się znalazłem przeszkadza mi. Nierzadko zdarza się, że walnę o coś głową, na przykład wchodząc do piwniczki przy ogrodzie w Kielcach, albo zahaczę ramieniem o gałęzie drzew. Nawet parę razy skaleczyłem się w ten sposób czy też nabiłem sobie guza. Teraz, gdy wchodzę przez jakieś niskie drzwi, coś we mnie podpowiada: uważaj, dobrze sobie oblicz. Wtedy jestem bardziej ostrożny, pochylam się jak na zwolnionych obrotach i z reguły udaje mi się trafić w światło otworu.

     Z samochodem jest inaczej. W ciągu mojego ćwierćwiecza ujeżdżania koni mechanicznych tylko raz zdarzyło mi się zadrasnąć i to nawet ostatnio, moją prawie nową Tyotą, o bramę wyjazdową parkingu. A to stało się tylko dlatego, że z bramy wystawały mało widoczne druty i była zimowa szarówka.

     Dlaczego moja dusza tak dobrze czuje się w samochodzie i lepiej lokalizuje przeszkody przy użyciu przystawki wykonanej z metali, sztucznych tworzyw i szkła? Odpowiedź jest prosta: moja dusza pragnie oderwać się o d ziemi i polecieć. Jest jak dziecko, cieszy się gdy siadam do samochodu i mknę autostradą, około dwustu na godzinę - słyszę jak ona piszczy z zachwytu i błaga - szybciej, szybciej, jeszcze tylko trochę. Toyota mknie jak rakieta, jakby za chwilę miała oderwać się od ziemi.... Jednak słyszę w sobie ogromny huk i eksplozję... Odejmuję nogę z gazu i jadę już przepisowe 130, no może 140...

     Jednak lubię jak rosną mi mechaniczne skrzydła. Tak, te skrzydełka są przekleństwem dla kierowców, którzy grają Ikarów i nie obchodzi ich, że w czasie tego spektaklu ziemia oddala się coraz bardziej. Pędzą tylko żarłocznie, byle szybciej, a każdy kto na drodze to wróg - stąd takie agresywne obrzucanie się obelgami. Jestem przekonany, że w większości to ludzie porządni, którzy nie skrzywdziliby nawet muchy. A gdy tylko zamkną się w swoich pędzących fortecach, włączą "klimy", to tak jak w powieści Stevensona "dr Jackel w oka mgnieniu przeobraża się w Mr Hyde`a. Przez przyciemnione szyby błyskają groźnie białka, zacięte usta ostrzegają, że to nie przelewki. Czasem wychylają się głowy miotające przekleństwa i nikną za zamykanymi elektronicznie oknami.

     To miało miejsce w Sukowie koło Kielc, pośród malowniczych lasów i wzgórz. Piaszczyste plaże, stosunkowo czysta woda przyciągają tu wielu miłośników słońca i kąpieli. Pomimo, że to teren piaskowni i kąpiel jest tutaj zabroniona, w upalne dni roi się od ludzi. Niektórzy wjeżdżają samochodami tuż nad wodę nic nie robiąc sobie z oficjalnych zakazów. Na tej "nieistniejącej" plaży ludzie nie dbają o czystość. Wszędzie poniewierają się puste plastikowe butelki, papiery, inny śmieci, które tak łatwo byłoby zabrać z sobą do torebki i wyrzucić gdzieś do śmietnika. Ale po co, skoro nie ma tutaj żadnego regulaminu, bo miejsce jest, jakby go nie było.

     Jeździliśmy na cypel, gdzie było stosunkowo czysto. Nikt nie załatwiał tutaj potrzeb naturalnych w naturze, bo krzaczki były bardzo rzadkie, niezdolne osłonić wystawionego na wiatr tyłka Mr Hyde`a. Wcześniej jednak byliśmy na przeciwległej plaży wionącej odorem ludzkiego kału. Nie mogłem tego pojąć, jak człowiek może tak podsrywać pod siebie. Jednak wszędzie ludzie wyrzucają odpadki gdzie popadnie... Chociażby psiarze. Maleńkim pieskom, to można by jeszcze podarować, ale te wilczury i labrodory zostawiające po sobie na skwerach i pod blokami ogromne knociska. Gdy wychodząc z domu rano wdepniesz w psie gówno czy można uznać to za szczęśliwą wróżbę? Jeśli tak, to wtedy łatwo o optymizm.

     Ja bardzo kocham psy. Moja suka Pusia ma swój pomnik w ogrodzie, czasem palimy jej nawet znicz. Jestem w stanie zrozumieć, że niektórzy psiarze śpią ze swoimi psami, że jedzą z nimi prawie z jednej michy. Ale dlaczego nie kolekcjonują ich odchodów? Można by je suszyć, robić z nich rzeźby, przetwarzać na naturalne aromaty, które mogliby rozpylać sobie w pokojach...

     Zacząłem znowu moje meandrowanie, a przecież o Sukowie była mowa. Otóż wracaliśmy znużeni słońcem i pływaniem. Zawracałem na wąskiej drodze moją kobyłę Avensis; poprzez wąski mostek ziemny nad przydrożną fosą. Cofając bałem się, że koło może mi się obsunąć, trochę mnie to przytrzymało i kilka aut musiało przystanąć. Z piskiem opon zatrzymała się lśniąca terenówka, wychyliło się coś przypominające rozwścieczonego buldoga i rozwarło paszczę: No jedźżesz, ty pierdolony tyfusie!... Wycofałem się wolno. Tamten coś jeszcze powarkiwał zasuwając szybę i odjechał z piskiem opon.

     Gdy w końcu zawróciłem, zatrzymałem się na poboczu. Szarpała mną wściekłość. Otworzyłem bagażnik, gdzie leżała siekierka, której używaliśmy do obcinania gałęzi na ognisko. Oczami wyobraźni zobaczyłem siebie tłukącego piękne reflektory terenówki i rozdziawioną ze zdumienia mordę buldoga, którą też jednym ciosem przerąbałbym na pół... Właśnie leśną dróżką zjeżdżał w stronę zalewu. Zniknął za lasem, by pojawić się w oddali na plaży, sunął wolno, ogromny połyskujący w słońcu karaluch na kółkach, na tle krzaków i drzew.

     - No, pojechał się wysrać - powiedziałem do Basi i poczułem wyraźną ulgę.

     Zastartowałem i ruszyliśmy w stronę Kielc.