Szczęsny Wroński
MOJE ŻYCIE Z PUSIĄ W TLE
(fragmenty dziennika eseistycznego)


07.02.04

     Pusia patrzy na mnie z trudem, jakby nie patrzyła. Chyba pogodziła się już z bólem albo to wszystko już jest gdzieś poza nią. Czuję żal jak zawsze, gdy coś się kończy. Tak trudno pogodzić się z końcem, gdy wierzy się w nieskończoność. Czyż istniałaby jakaś skończoność pozbawiona jej zaprzeczenia? Jak łatwo jest filozofować, gdy nic się nie dzieje. Ale gdy drogie naszemu sercu istnienie wymyka nam się - jakże śmiesznie brzmią te pseudonaukowe zdania. Cóż znaczą rozważania wobec tego strzępka żywej jeszcze materii, który leży u moich stóp. Czuć zapach odchodów i moczu. Nie śmiem powiedzieć - smród. Przed chwilą zrobiła kupę na swoje psie legowisko. Odczołgała się na bok patrząc się na mnie z lękiem. Wyczyściłem poduszkę i podniosłem ją na ręce. Jęknęła cichutko. Tak trudno uświadomić sobie coś, co się zbliża i jest nieuchronne. Powiedziałem:

     - Umyję cię, Pusieńko, musisz być czyściutka.

     Jej łebek leżał bezwładnie na moim ramieniu. Pod prysznicem nie rozkładała jak zwykle łapek. Kiedyś ciepłe strumienie wody sprawiały jej przyjemność, gdy spływały jej po brzuszku, podnosiła łapki, jakby prosząc o jeszcze. Teraz osuwała się ciężko z moich rąk jak pluszowa zabawka. Jej oczka jak guziki patrzyły gdzieś przeze mnie. Osuszyłem ją ręcznikiem i usłyszałem kroki wchodzącej po schodach Basi. Spojrzała na nią i pytająco na mnie.

     Zawiniętą w koc nieśliśmy do samochodu - śnieg zgrzytał pod stopami, mróz zatykał oddech. Potem przy wtórze silnika w nieskończoność trwała ta podróż, o kilka ulic dalej. Tak chciałbym się nie zatrzymywać, oszukać postępujący czas; sekundy zamienić w minuty - minuty w godziny, żeby to trwało jeszcze, trwało. Niechby to zawiniątko wiecznie grzało moje ręce... Jeszcze dzisiaj ogarnia mnie bezradność, bo nie mogę zrozumieć, dlaczego jeśli coś się zaczęło, to się kończy i... kiedyś musi przyjść ta chwila...

     Wciąż stoimy obok domu weterynarza, silnik Felicji pracuje równo - to trwa. Basia nic nie mówi, siedzi obok. Pusia na jaj kolanach zawinięta w pomarańczowy koc. Odruchowo dotykam koca, gdzieś tam w środku jej ciepło, którego już nie czuję a może go już nie ma. Wystający z koca łebek Pusi odwraca się w moją stronę. Coś mówię do niej nie używając ust. Ona coś mi odpowiada nie używając pyszczka i czuję się lepiej. Cóż, trzeba wyłączyć ten silnik, przecież wcześniej czy później i tak skończyłaby się benzyna... Potem trzask drzwi i... na stole zasłanym ceratą, pod lampą odwijamy koc. Lekarz dotyka skóry Pusi, która układa się jak plastelina.

     - To już koniec - mówi - już nic nie da się zrobić.

     Patrzy na nas i o czymś myśli. Milczymy. Milczenie przedłuża się, Basi zaczyna drgać podbródek.

     - Mogę dać jej kroplówkę - mówi lekarz - To może przedłużyć jej życie o kilkanaście godzin, no, może dwa dni.

     Pusia skowyczy urywanie jak czasem zdarzało jej się we śnie.

     - Mogę też dać jej zastrzyk, decyzja należy do państwa.

     Wymieniamy z Basią spojrzenia i wyduszam w siebie:

     - Proszę dać zastrzyk.

     Błysk igły - rude ciałko drży, jakby chciało się jeszcze wymknąć. Coś do nas jeszcze mówi w spazmatycznych skurczach, w strumyku ciemnej krwi sączącej się z pyszczka... Zawijamy ją szczelnie w koc, lekarz znika na chwilę i podaje nam pudełko z napisem "ostrożnie szkło".

     Ziemia jest zupełnie zmarznięta. Nie wchodzi nawet kilof. Tak chciałbym w rogu ogródka, pod wiśnią, wykopać grób dla naszej Pusieńki. Staruszka 19 lat. Piękny wiek. Pamiętam jak zjawiła się w naszym domu. To było na wiosnę. Na raka zmarły jej panie, matka i córka w przeciągu jednego miesiąca... Wsunęła się przez nie domknięte drzwi i zwymiotowała na środek dywanu. Bez obrzydzenia starłem różowożółte plamy i przyglądałem jej się z uwagą jak przebiega truchcikiem po pokojach obwąchując wszystko po swojemu. Jakby to było z góry ukartowane wyjąłem z kredensu miseczkę, nalałem wody i usiadłem w fotelu. Oglądając jakiś program w telewizji zapomniałem o niej. Nagle poczułem, że coś wskoczyło mi na kolana. To była ona. Pogłaskałem ją po pyszczku i przybliżyłem twarz do jej promieniującego ciepłem futerka...

     Z pasją waliłem kilofem w ziemię, ale odskoczyło tylko kilka grud a jedna z nich uderzyła mnie w czoło. Niech to szlag - weterynarz powiedział nam, że w zimie wyrzuca się psy na śmietniki. Waliłem zapamiętale w zmarznięte grudy, ale prawie nic nie udało mi się zrobić. Zadzwoniliśmy do kotłowni, do pana Jurka, który czasem wspomagał nas w sprawach awaryjnych, jakieś drobne naprawy, remonty. Kiedy wyłuszczyłem mu sprawę, powiedział, że chyba nic nie da się zrobić, ale przyszedł z ogromnym oskardem i kilofem. Pracował zażarcie ponad pól godziny u wykopał może na dwa palce.

     - Ja swojego psa spaliłem w kotłowni - powiedział odkładając kilof.

     Wstrząsnął mną nieprzyjemny dreszcz.

     - Dziękuję, jakoś sobie... - poczułem się niewyraźnie.

     - W razie czego, proszę przyjść.

     Długo rzęził mi w uszach jazgot zamykającej się za nim metalowej furtki i skrzypienie butów.

     Wieczorem mróz jakby zelżał i z pasją rzuciłem się do kopania. Po godzinie mordęgi udało mi się wykopać może centymetr. Ogarnęła mnie rozpacz. Przyszła Basia i dogadaliśmy się w milczeniu. Rano przystroiła pudełko sztucznymi kwiatami, obwiązała wstążką i... pojechaliśmy do kotłowni. Na podwórzu ogromne hałdy węgla i pośrodku ogromny, wrzynający się w sine niebo komin. Pan Jerzy wyłania się z bocznych pomieszczeń w towarzystwie niskiego, krępego kolegi. Patrzymy na nich z pudełkiem na rękach.

     - No i co, zdecydowaliście się państwo?

     Pan Jerzy bez słowa prowadzi nas metalowymi krętymi schodami, w górę. Robi się coraz cieplej, wchodzimy do betonowej, surowej sali z ogromnym piecem pośrodku. Pan Jerzy uchyla drzwiczki. Przed nami ściana białego ognia. Patrzymy jak pudełko z naszą Pusieńką, na łopacie zanurza się w drgającym, świetlistym powietrzu. Błękitne języki ognia obejmują je gwałtownie. Figurka Pusi topnieje w oczach i rozpada się na fragmenty, które szarpane przez ogień kurczą się, czernieją. Pan Jerzy nachyla się nad palaniskiem, z czerwoną, zlaną kroplami potu twarzą - pogrzebaczem wygarniana łopatę, to co pozostało z naszego pieska i... delikatnie, z nabożeństwem wkłada do słoika kawałek czaszki, kręgosłupa, jakieś pojedyncze kostki. Jego oczy błyszczą tajemniczym światłem, gdzieś z głębi zwalistego ciała.

     - Ile jesteśmy panu winni? - pytam przejmując od niego ciepły jeszcze słoik.

     - Chyba pan żartuje - jego oczy łzawią od gorąca.

     - Ja też chcę, żeby mnie spalono - mówi Basia.

     Wracamy do domu. Z ulgą chowam słoik w piwniczce pod schodami i widzę wciąż przed sobą tę ścianę, pożerających naszą Pusię płomieni.