Szczęsny Wroński
MOJE ŻYCIE Z PUSIĄ W TLE
(fragmenty dziennika eseistycznego)


17.01.04

     Od wielu dni miotam się, żeby coś pisać. Ale po jaką cholerę jest mi to potrzebne? Czy nie mógłbym siedzieć na czterech literach i cieszyć się z tego, co mam a nie paprać się w wielościach i sensach, czasem też w nonsensach. Komu dzisiaj potrzebne jest takie tropienie? Odpowiedź jest prosta - po prostu mnie. Dość już mam dryfowania na fali, która gdzieś mnie niesie. Codziennie rano staje mi przed oczami lista rzeczy, które mam załatwić i ogarnia mnie obrzydzenie ze względu na ich oczywistość i brak jakiejkolwiek tajemnicy. Przecież taka nieustanna bieganina, żeby kupić sobie chleb, coś do chleba, ubranie, lepszy komputer, samochód - bez pytania po co to wszystko, wygląda jak szamotanina wariata. Jeśli rodzi się we mnie głód rzeczy, którymi chciałbym się otoczyć, to cóż znaczę "ja" w tym neodziecięcym pokoju z zabawkami. Przekładam klocki z miejsca na miejsce i wyglądam przez okno w nadziei, że może coś się wydarzy - jakiejś sąsiadce obsunie się spódnica, albo sroka dobrodziejka nasra łysemu sąsiadowi na głowę. Cóż ja tutaj wypisuję; jednak czyż w głębi duszy, nudząc się w przerwach pomiędzy cyklicznymi i rozlicznymi zajęciami, nie jesteśmy takimi "wyglądającymi przez okno", w oczekiwaniu na coś lub kogoś, kto mógłby choć trochę zmienić monotonię naszego życia. Przepraszam, że wypowiadam się w imieniu jakiegoś ogółu, ale coś mi mówi, że chyba nie ja jeden jestem takim obumierającym tłukiem - być może jest nas więcej.

     Dzisiaj rano przy śniadaniu powiedziałem do mojej Basieńki, że przestałem pisać z powodu jakiejś dziwnej blokady powstałem w wyniku transformacji od telefonu i maszyny do pisania do komputera. Inaczej mówiąc: od rzeczywistości dookolnej, dotykalnej pięcioma zmysłami do tej wirtualnej. To bardzo poważny problem ludzi mojego pokolenia, gdy bliskość fizyczną zastąpić ma ta mentalna. Świadomość, że ktoś gdzieś tam jest i jako dowód jego myśli pojawiają się na ekranie. Obawa, że ktoś to wszystko podgląda. Tęsknota za tą intymnością, na która można było sobie pozwolić z maszyną do pisania czy jeszcze bardziej archaicznym wiecznym piórem czy jego młodszym kuzynem długopisem. Myślę, że zwykła niechęć humanistów do zawodnej techniki jest powodem odrzucenia przez wielu pisarzy komputera jako narzędzia pracy - obawa przed utratą tego co się pisze z powodu awarii. Sam przeżyłem już taką "utratę danych", kiedy padł mi dysk. Przeklinałem wtedy siebie, że nie zapisałem tego ręcznie. Po tej nauczce drukuję po napisaniu każdą stronę a większe całości nagrywam na płytę.

     Powracam jednak do blokady patrząc w oczy mojej płowej Basieńki i... przełamuję coś, pękają żelbetowe schrony - uświadamiam sobie nagle, że tak bardzo chciałbym ją ocalić, wyrwać w kleszczy nonsensu i umocnić w sensie. Przecież cała ta cholerna cywilizacja zmierza niedostrzegalnymi susami do ukonstytuowania się najbardziej żarłocznego w dziejach świata systemu wyzysku człowieka przez człowieka. Jakże bliscy jesteśmy przeobrażenia się w homoroboty, sterowane medialnie, z wszczepionymi bioczipami tożsamości, które ułatwią manipulację ludźmi, o jakiej nawet Stalinowi się ni śniło. Przecież na naszych oczach świat staje się barwnym śmietnikiem rzeczy, w których grzebiemy się z upodobaniem i poświęcamy im życie. Ta natarczywość reklam jest obrzydliwością naruszającą naturalne prawo człowieka do intymności i własnego myślenia - kipiąca złym smakiem i zwykłym chamstwem. Jak wybrnąć z tej przerażającej, patowej sytuacji. Uciec gdzieś w góry i budować alternatywne sposoby przetrwania odcinając się od tych wszystkich marketingowych śmieci. Nie wiem, czy to jest możliwe na szerszą skalę, pewnie nie. Ale gdyby tak kiedyś wstać rano i powiedzieć sobie po prostu - ja chcę ocalić świat! Być może, jeżeli każdy z nas dostrzeże te zagrożenia i codziennie rano będzie sobie powtarzał - ja chcę ocalić siebie i świat!

     Być może nie będziemy bez szans.